Kuala Lumpur w 1 dzień



W Kuala Lumpur lądujemy 3 listopada około 17.00. Formalności na lotnisku idą bardzo sprawnie, migracyjni nie zawracają sobie głowy żeby przepytywać. 
Do centrum dojechać można autobusem, kolejką lub taksą. Bilet na autobus jest najtańszy i kosztuje 10 RM czyli około 10 zł. Szybka kolejka około 35 zł. My budżetowcy wybieramy oczywiście autobus. Przystanek początkowy znajduje się na parkingu krótkoterminowym lotniska, bilet kupuje się w oznakowanej budce. Przystanek końcowy znajduje się na dworcu KL Sentral, skąd dotrzeć można dalej w każdą stronę miasta.

 

Podróż autobusem okazuje się niestety dużo dłuższa niż przypuszczałam. Popołudniowe korki na krótkim odcinku autostrady, potem na dojazdówce do miasta sprawiają, że w centrum jesteśmy dopiero grubo po 19-ej, gdy jest już ciemno. Hotel mamy tuż przy stacji Masjid Jamek, więc przesiadamy się na linię różową i dosłownie po chwili jesteśmy u celu. 
Wreszcie można zrzucić z siebie ciepłe ciuchy, na zewnątrz wciąż ponad 30 stopni. 
Jako że wciąż młoda godzina, a my na lekkim jet lagu, pełni energii, więc ruszamy w celu ogólnego zapoznania się z najbliższą okolicą i w poszukiwaniu czegoś do jedzenia.

To co mnie od razu uderza w Kuala to niesamowita mieszanka azjatyckiego chaosu architektonicznego i zapach kadzidła. Pierwsze wrażenie jakie wywiera na mnie miasto to skojarzenie z wizją z filmu Ridleya Scotta „Blade Runner”. Życie toczy się tu pod wysokimi konstrukcjami estakad, które przecinają się w każdym kierunku. Po zmroku, wśród sztucznego, intensywnego oświetlenia z każdej strony, mam wrażenie jakby za chwilę wylądować miał obok latający pojazd. A właściwie setki pojazdów, taka futurystyczna wizja świata. 


Tymczasem zostawiając za sobą główne arterie komunikacyjne wchodzimy w dużo spokojniejszy punkt, znajdujący się niedaleko od naszego hotelu deptak przy pięknym meczecie Masjid Jamek prowadzący wzdłuż nabrzeża, by później przekroczyć rzekę i znaleźć się na jednym z głównych i najważniejszych placów miasta – Dataran Merdeka. 


                                                            meczet Masjid Jamek

                                                                Dataran Merdeka


To tu rodziła się niepodległość Malezji w 1957 roku i  tu jest corocznie hucznie obchodzony Dzień Niepodległości. Na dużym trawiastym stadionie przy placu dumnie łopocze malezyjska flaga. Roztacza się stamtąd świetny widok na nowoczesną część miasta, a w zasadzie na jej drapacze chmur z charakterystyczną Menarą na czele.
Zakupy robimy w 7-Eleven – znanej i najpopularniejszej w całej Azji i Stanach sieci małych sklepików spożywczych. Zaopatrzenie jest tam generalnie słabe, ale na ten wieczór noodle, ciasto pistacjowe i owoce spokojnie wystarczą.     

Kolejny dzień zaczynamy od naleśników i niezbyt finezyjnej w smaku kawy na KL Sentral. To dlatego, że nie chcemy marnować cennego czasu na śniadaniową nasiadówkę, mamy dość napięty plan zwiedzania. Z dworca jedziemy kolejką KTM (czerwona linia numer 2) do jednej z najsłynniejszych atrakcji Kuala Lumpur jaką są jaskinie Batu. Bilet kosztuje coś w porywach 5 zł w dwie strony. Żetony na kolejką kupuje się wyłącznie w samoobsługowych maszynach biletowych.
Już w trakcie jazdy pociągiem zaczyna intensywnie padać deszcz. Gdy dojeżdżamy na miejsce nawet nie myśli przestać, więc musimy zaopatrzyć się w parasolki. Jak to w miejscach turystycznych, zapobiegliwi miejscowi bussinesmani są przygotowani na taką okoliczność – cena na szczęście normalna.
Kompleks jaskiń znajduje blisko kolejki, żadna mapa nie jest potrzebna.

Batu Caves zostały odkryte dopiero pod koniec XIX wieku, ich wnętrze zostało przekształcone w kompleks świątyń hinduistycznych. Główna jaskinia zwana „Jaskinią Katedralną” jest najbardziej rozpoznawalnym punktem całego kompleksu: przy wejściu do niej stoi najwyższy na świecie posąg Karttikeji (Murugana) o wysokości 42,7 m, a do wnętrza jaskini prowadzą schody. No jest ich dokładnie 272… trochę się idzie. Pamiętać trzeba o odpowiednim ubiorze: koszulka z zakrytymi ramionami i spodnie/sukienka zakrywające kolana. 


 Mitologia hinduistyczna jest mocno zakręcona. Kim był Murugan? Otóż Sati, żona boga Śiwy, dokonała samospalenia, a następnie inkarnowała się jako córka królewska Parwati. Tymczasem straszliwy demon Surapadman wraz z zastępami innych demonów niszczył Ziemię. Tylko syn Śiwy mógł uratować świat. Śiwa jednak nie interesował się boginiami, pogrążony w medytacji. Namówiony przez innych bogów Kama - bóg miłości postanowił strzelić w Śiwę strzałą z kwiatów, aby ten zakochał się w Parwati. Jednak zanim zdążył to zrobić, Śiwa spalił go na popiół promieniami swojego trzeciego oka. Z iskier ognia Śiwy narodziło się sześciu chłopców, których Parwati połączyła w jedno ciało z sześcioma głowami i dała mu imię Szanmuka (Sześciogłowy). Chłopca wychowywało sześć kobiet, zwanych Kritika (czyli Plejady). Stąd pochodzi inne imię boga - Karttikeja. Poprowadził on armię bogów i zwyciężył demony. Jego imię w języku Tamilów, wśród których był najbardziej czczony brzmi Murugan. 



Okolica wraz ze świątynią opanowana jest przez makaki. Nie, nie są fajne…. są bezczelne. Jeśli będą miały okazję rąbnąć Ci coś z plecaka, albo torby to właśnie to zrobią. Nawiązanie kontaktu wzrokowego z agresywnym samcem może skończyć się nawet obrażeniami… szczegółowych informacji w tej sprawie udziela mój Mąż :)


Jaskinia, której strzeże Karttikeja robi wrażenie, wnętrze jest naprawdę olbrzymie, a warunki klimatyczne sprawiają, że proces drążenia wapiennych skał przez wodę wciąż trwa. Warto wspiąć się tu nawet jeśli nie jest się miłośnikiem hinduskich wierzeń, bowiem rozciągają się stąd fantastyczne widoki na okolicę, głównie na metropolię KL oddaloną o 13 km.




Gdy deszcz przestał padać wilgotność osiągnęła 100%. Tak więc pierwszą saunę podczas tego wyjazdu przeżyłam stojąc na schodach do Batu Caves. Kolejnych już nie liczyłam, były ich setki, ale pierwszą się zawsze pamięta ;)
Po saunie nie ma nic lepszego na świecie jak… woda kokosowa. Sprzedawców kokosów spotyka się wszędzie, na każdym kroku. Pokochałam ich całym sercem, ratowali równowagę wodno-mineralną mojego organizmu często.     
Na początku schodów po lewej stronie znajduje się wejście do kolejnej jaskini: Dark Cave. Ponoć fajna, tak czytałam. Moje zainteresowanie nią jednak drastycznie spadło, gdy zobaczyłam przy kasie (wstęp płatny ok. 35 zł) gablotę z mieszkańcami wnętrza. W jednym z umieszczonych tam słojów siedział największy i najbardziej obrzydliwy pająk jakiego kiedykolwiek widziałam. No więc hmm… ten tego….jeśli spotkacie kiedyś kogoś kto tam wlazł i powrócił żywy to niech opowie.  

 Na obejrzenie całego kompleksu (bez Dark Cave) należy przeznaczyć około 2-3 godzin. Dojazd z KL Sentral zabiera około 30 minut.

Wracamy do miasta. Kuala Lumpur nie ma typowego centrum, w którym jest wszystko co najistotniejsze, atrakcje są rozrzucone po różnych dzielnicach. 

 


Tak więc na początek wysiadamy na stacji Pasar Seni żeby obejrzeć meczet narodowy Masjid Negara - wybudowany na pamiątkę uzyskania niepodległości przez Malezję. 



Zaraz obok meczetu znajduje się park Perdana Botanical Garden, do którego wstęp jest darmowy, z wyłączeniem położonych na jego terenie KL Bird Park i Butterfly Park KL. Bardzo chcę go zobaczyć, ale jego rozległość i fakt, że właśnie jest wczesne popołudnie i niemiłosierny żar leje się z nieba sprawia, że odpuszczam. Innym razem. Przy meczecie w cieniu drzew robimy sobie mały piknik zajadając się bogatym w witaminy z grupy E ciastem kokosowym (odpowiednik naszych rolad z tanich marketów).
Od meczetu jest rzut beretem do starego dworca kolejowego Kuala Lumpur. Jest on atrakcją turystyczną sam w sobie. Ukończony został w 1910 roku aby zastąpić inny, dużo mniejszy i starszy obiekt. To co przyciąga oko to unikatowa architektura będąca mieszanką anglo-azjatyckiego stylu. Choć nie znam się za bardzo na "neo-moorish/mughal/indo-saracenic/neo-saracenic style" to budowla przypada mi do gustu. Oglądany wczoraj meczet Jamek jest w podobnym stylu. Ci co byli mają też skojarzenia z dworcem w Mumbaju.


Na piechotę wracamy do hotelu żeby trochę się odświeżyć i odpocząć, po drodze zaliczając jeszcze fragment dzielnicy chińskiej. Szczerze mówiąc nie robi ona wielkiego wrażenia w środku dnia, na główną ulicę dzielnicy wrócimy jeszcze wieczorem. Takie miejsca wtedy nabierają uroku.


Popołudniu, gdy słońce nieco odpuszcza ruszamy, by poznać bardziej nowoczesne oblicze miasta. W KL są dwie darmowe linie autobusowe, z których jedna będzie nam bardzo pomocna:
 
 

 I tak, prawie spod hotelu przedostajemy się klimatyzowanym busem w zupełnie inny świat przypominający mi  Dubaj. Drapacze chmur, nowoczesna architektura, drogie hotele i galerie handlowe. Spędzamy trochę czasu w parku KLCC przy wieżach Petronas Twin Towers, potem ruszamy nadziemnym tunelem do centrum handlowego Pavilion i dalej w poszukiwaniu dobrego jedzenia. Do parku KLCC wracamy już po zachodzie słońca aby zobaczyć codzienny pokaz fontann światło-dźwięk.




Wieże robią fenomenalne wrażenie wieczorem, są pięknie podświetlone i nabierają jakiejś takiej dostojności. Fontanny zaś okazują się wielką lipą, ale i tak siedzimy jeszcze długo na trawie obserwując okolicę. Cudowny ciepły wieczór, saunę wyłączyli, nigdzie się nie spieszę… wreszcie czuję, że jestem na wakacjach!  



Późnym wieczorem lądujemy znów w dzielnicy chińskiej, by przez chwilę nacieszyć oczy rozświetlonymi czerwonymi lampionami nad gwarną ulicą Petaling i stać się częścią wielkiego bazaru, pełnego pomieszanych ze sobą zapachów przypraw, smażonych potraw, owoców i ścieków.
Potem jeszcze, jakby było mało, już przy samym hotelu, szwędamy się po lokalnym targowisku. 
I znów czuję wszędzie zapach kadzidła…. Tak kończy się pierwsze spotkanie z malezyjską stolicą.


Praktyczne sprawy:

Malezja to kraj islamski, ale w KL tego nie odczujesz. Jeśli jesteś kobietą zachowaj umiar w odsłanianiu ciała, ale nie musisz się pakować w szczelny worek. Malezyjki noszą najczęściej tylko islamskie chusty na głowach. Do tego zakładają obcisłe jeansy… taki to islam ;)

Po mieście najlepiej przemieszczać się kolejką naziemną. Wszystko jest dobrze oznaczone i trudno się zgubić.
Jeść najlepiej na mieście, jest tanio, a do tego do wyboru żarcie miejscowe, indyjskie, chińskie… w zależności do jakiej dzielnicy się trafi.
W większości miejsc (poza bazarami ofkors) zapłacić można kartą, bankomatów i kantorów nie brakuje także. Najlepiej zabrać ze sobą dolary albo euro.       

Ostatnio dodane: