Singapur - warto czy nie?
5 listopada lądujemy w Singapurze. Na
kontroli granicznej trafiam na najbardziej wyluzowanego urzędnika wszechczasów.
Na zakończenie naszego krótkiego spotkania śpiewa mi piosenkę. No nieźle się
zapowiada!
Dojazd do miasta z lotniska jest bardzo
prosty. Specjalna linia kolejki SMRT kursuje pomiędzy lotniskiem Changi a stacją
Tanah Merah. Tam można się przesiąść na inne linie. My jedziemy zieloną
wschód-zachód do stacji Raffles Place i dalej kilkaset metrów z buta do hostelu
na granicy dzielnicy biznesowej i chińskiej.
Szybkie zameldowanie, chwila
odpoczynku i w drogę. Zaczynamy od zakupu prowiantu i skonsumowaniu go w
pobliskim parku w towarzystwie grupki
Chińczyków. Jest już wczesne popołudnie.
Upał w Singapurze jest bardziej
dokuczliwy niż w KL. Czuję to, bo nawet w cieniu drzew trudno znaleźć
wytchnienie, a powietrze stoi. Tylko sporadycznie zawiewa słaby wietrzyk. Do
tego komary… niestety są, pomimo że miasto intensywnie z nimi walczy.
Wystarczyło kilka minut na ławeczce w parku, żeby mnie namierzyły.
Singapur jest bardzo wdzięcznym
do zwiedzania miastem: zwarte centrum, dużo punktów orientacyjnych. A do tego ekstremalnie
czysto… miasto wprost błyszczy z chodnikami
włącznie.
To nie wrodzone zamiłowanie do
porządku jednak sprawia, że Singapur jest taki zadbany. Obowiązują tu
drakońskie kary finansowe za śmiecenie, plucie, niespłukanie wody w toalecie,
jedzenie i picie w transporcie publicznym. Gumę do żucia można kupić wyłącznie
na receptę, a popularną i wciąż stosowaną karą za różne przewinienia jest bolesna
chłosta. Coś za coś. Państwo świetnie dba o tych co zaakceptują brak swobody.
Socjal, zarobki i ogólny poziom życia należą do najwyższych na świecie.
Jako, że mamy do dyspozycji tylko
jedno popołudnie i wieczór skupiamy się wyłącznie na śródmieściu i okolicy
zatoki. Tak naprawdę mało kto zapuszcza się gdzieś dalej; będąc z dziećmi
fajnie zobaczyć jeszcze park rozrywki na wyspie Sentosa i ogrody botaniczne.
Późne popołudnie i cały wieczór
poświęcamy na największą chyba atrakcję miasta – niezwykłe Gardens by the Bay.
Jest
to niesamowite połączenie nowoczesnej architektury z naturą dające zaskakujący
i jak dotąd niepowtarzalny efekt. Supertrees najlepiej wyglądają wieczorem, ale
dla mnie i tak najpiękniejsze były prawdziwe rośliny.
Wszystko to, co my tak
pieczołowicie pielęgnujemy w doniczkach tam w naturalnych warunkach jest
kilkukrotnie wyższe, większe i piękniejsze. Kolory, kształty, soczystość
zieleni… ręka żadnego człowieka nie jest w stanie stworzyć nic doskonalszego.
Potrafi za to tak zestawić ze sobą to co natura daje, że powstają takie właśnie
miejsca.
Park ma ponad 100 hektarów. Gdybym mogła, spędziłabym
tam cały dzień.
Wieczorem po zmroku przy
supertrees odbywają się pokazy światło-dźwięk. Jako że jest początek listopada
trafiamy na repertuar… bożonarodzeniowy :)
Zestaw piosenek o prezentach i śniegu jakoś przy 30°C jest mało sugestywny, ale
na migające światełka w rytm „Last Christmas” miło się patrzy.
Atrakcją samą w sobie jest też
wjazd na jedno z drzew i spacer podniebną kładką wśród tych sztucznych
gigantów. Widok na dzielnicę biznesową i zatokę podczas zachodu słońca
zdecydowanie wart jest ceny 5 dolców.
Podsumowanie:
Na pobieżne poznanie Singapuru
wystarczy spokojnie jeden pełny dzień.
Utrzymanie w mieście jest bardzo
kosztowne, szczególnie noclegi mocno nadszarpują budżet, dlatego większość przyjezdnych
ogranicza swój pobyt tutaj do minimum.
Zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie rozplanowanie architektoniczne miasta,
ład i dużo zieleni, ale z pewnością nie jest to miejsce, w którym chciałabym
zamieszkać na stałe.
Za duszno, za dużo betonu, za dużo zakazów.
Poruszanie się po mieście jest
proste, kolejka dociera w najpopularniejsze miejsca. Na obleganych przez
turystów stacjach tworzą się czasem gigantyczne kolejki do maszyn z biletami,
których jest zdecydowanie za mało.