Bali - w poszukiwaniu raju na ziemi
Znów trzeba wcześnie wstać… jak
ja nie cierpię wczesnego wstawania!! Ale tym razem mi to nawet nie przeszkadza.
Sama myśl, że za kilka godzin stanę nogami na indonezyjskiej ziemi daje mega kopa.
Tym bardziej, że od początku ten etap podróży stał wciąż pod znakiem zapytania. Wulkany lubią mieszać szyki… Agung straszy
wybuchem, nikt nie wie kiedy nastąpi erupcja i kiedy chmura popiołu wzbije się
w niebo uniemożliwiając loty. Na nasze szczęście po wrześniowym przebudzeniu
nic więcej się nie dzieje, więc można bezpiecznie dotrzeć na wyspę i z niej się
wydostać.
Lotnisko w Denpasar zdecydowanie
nie należy do moich ulubionych. Czekało nas tam „twarde lądowanie” i poważne problemy
przy wylocie, tak irracjonalne i absurdalne, że aż nie mam siły o tym pisać. Na
to, co działo się po lądowaniu byłam
niby przygotowana, ale i tak emocje wzięły górę. Co się stało? Niby nic
wielkiego. Każdy kojarzy pewnie ten moment kiedy opuszcza się strefę
transferową i wychodzi na halę przylotów, by zostać „przywitanym” przez tłumy
oczekujących i bandy taksówkarzy. No normalne. Ale na tym lotnisku posunięte
jest to wszystko do granic szaleństwa. „Taxi? Taxi? Good price!!!”.. będą gonić
za Tobą całe stada pseudo-taksówkarzy i naciągaczy wszelkiej maści. Nie idzie
się opędzić. Tu zdecydowanie można poczuć nachalność w najpaskudniejszym
wydaniu. Niestety taksówka to do tej pory teoretycznie jedyny sposób aby
wydostać się z lotniska więc stąd to wszystko wynika.
My szczęśliwie radzimy sobie bez
nich. Wychodząc z hali wystarczy iść prosto i minąć parkingi krótkoterminowe.
Po lewej stronie jest wyjście. Lotnisko znajduje się na przedmieściach Kuty i
mając nawet tylko do dyspozycji aplikację z mapą offline bez problemu można na
piechotę dotrzeć gdzie się chce w mieście. Na oznakowania ulic za to liczyć
absolutnie nie można. Nasza trasa wiodła do galerii handlowej T-Galleria, skąd
rusza bus do Ubud – to około 3,5 km do pokonania. Dla nas to żadna odległość, ale
jeśli ktoś przemieszcza się dalej/jest z dziećmi/ma duże bagaże to pozostaje
targowanie się z taksówkarzami.
Spacer po przedmieściach Kuty
jest bardzo pouczający, bo pokazuje prawdziwe oblicze balijskich miasteczek:
chaotyczne, pachnące spalinami i zaniedbane. Ubóstwo, czasem skrajne, wyziera z
wielu domostw, a pędzący na skuterach ludzie rzadko kiedy mają wesołe miny. A
przecież mieliśmy znaleźć się niemal w raju… no jak to? Czy to naprawdę jest
Bali??
Czekając na nasz transport mam
mieszane uczucia, humor poprawiają mi dopiero pracownicy firmy przewozowej,
którzy dwoją się i troją żeby zapewnić nam komfort. Jeszcze w kraju
zdecydowałam się na zakup 3-dniowych karnetów uprawniających do przejazdów na
wszystkich trasach po wyspie busami japońskiej firmy Kura-Kura. Cena rozsądna, przewoźnik
godny polecenia: w miarę punktualnie, miło, klima i wifi na pokładzie.
Droga do Ubud upływa na
chłonięciu rzeczywistości za oknem. Gdy opuszczamy ścisłą zabudowę miasteczka
wreszcie pojawiają się charakterystyczne przydomowe świątynie i posągi, do tego bujna zieleń i kwitnące
drzewa. To co zaś nie znika to sznury skuterów i rozklekotanych aut. To tutaj
norma. Liczącą niespełna 30 km trasę pokonujemy w… prawie 2 godziny.
Z przystanku do naszego homestay’u
jest rzut beretem. Idziemy cichą uliczką wśród świątyń, mijamy tańczące dzieciaki w przebraniu Baronga i towarzyszących im kolegów grających
na gamelanach. Wszędzie unosi się zapach kadzidła i kwiatów. Wśród tego spokoju
nasza kwatera wygląda zjawiskowo, w ogrodzie mieni się woda w podświetlonym
basenie… no wreszcie… jesteśmy w upragnionym raju!
Gdy padam zmęczona i zasypiam to
dźwięk gamelanów wciąż brzmi mi w uszach.
Nie da się opisać dźwięku. Lepiej
go posłuchać.
Tak brzmi Bali.
Dlaczego warto przyjechać w okresie święta Galungan?
Najważniejsze w roku święto Galungan symbolizuje zwycięstwo
dobra nad złem, więc jest celebrowane z rozmachem przez 2 tygodnie. Każdy dzień podczas świąt ma przypisaną inną
aktywność jaką należy się zająć np.: odwiedzanie rodzin, modlitwy, składanie
ofiar, zabawa. Ze względu
na inny od naszego kalendarz jest to święto ruchome, akurat w 2017 rozpoczęło się 1
listopada i zakończyło 11 listopada świętem Kuningan. Okres ten jest czasem,
gdy duchy praojców nawiedzają ziemię, by na koniec wreszcie ją opuścić. To trochę tak, jakby naszą Wielkanoc połączono ze świętem Wszystkimi Świętych ;)
Najbardziej charakterystycznym wizualnie
symbolem Galungan jest długa na 10 metrów, bambusowa zakrzywiona tyczka zwana
penjora, zazwyczaj pięknie przystrojona kwiatami. Jest wyrazem wdzięczności dla
bogów za zebrane plony. Stawiana jest dosłownie wszędzie, przy domach, ulicach,
świątyniach, a nawet hotelach i supermarketach. Kolejnym elementem celebrowania
są składane przez Balijczyków ofiary. Są to małe koszyczki z liści bananowca
lub traw wypełnione kwiatami, drobnymi ofiarami, kadzidełkami, ryżem,
ciasteczkami czy nawet papierosami (w
końcu a nuż dobre bóstwa zechciałyby sobie przypalić :D). Koszyczki układa się codziennie
przed niemalże każdym posągiem, ołtarzykiem, domostwem, często też wprost na
ulicy i towarzyszy temu cały misterny ceremoniał. W świątyniach nadal
praktykuje się ponoć ofiary ze zwierząt, jednak jako turyści nie będziemy mieli
możliwości zobaczenia tego na własne oczy (na szczęście), gdyż wiele świątyń
otwartych jest w czasie Galungan wyłącznie dla tutejszych wiernych.
Koszyczki ofiarne w świątyni
Przydomowe ołtarzyki ofiarne
Rytuał składania ofiar
Charakterystyczne dla tego okresu
są też pochody w tradycyjnych strojach (mężczyźni z reguły ubierają się wówczas
na biało) oraz niewielkie parady dzieci, z których kilkoro przebranych jest za
bóstwa (najczęściej balijskiego smoka Baronga), reszta zaś gra mniej lub
bardziej muzykalnie na gamelanach, bębenkach, gwizdkach. Zazwyczaj zbierają przy
tym od obserwatorów drobne datki – tego właśnie doświadczyliśmy zaraz po
przyjeździe do Ubud.
Dlaczego właśnie Ubud?
Jako że nasz pobyt jest krótki,
można powiedzieć „zwiadowczy”, od początku było wiadomo, że nie zdążymy
zobaczyć wszystkiego co byśmy chcieli na Bali. Dlatego powstał plan przyjazdu
właśnie do Ubud – swoistego serca i duszy wyspy. Choć to miejsce jest po brzegi
wypchane turystami to i tak się broni przed komercyjnością i czuć w nim
prawdziwy balijski klimat, wystarczy tylko zamieszkać przy którejś bocznej
ulicy, by cieszyć się ciszą i spokojem i przyrodą wokoło. Ubud jest również
znane jako stolica kultury i sztuki ludowej, najlepszych warsztatów
rzemieślniczych i wszelkiej maści artystów.
Widok z tarasu naszego homestay'u
Przemieszczanie się po wyspie
Najbardziej powszechnym sposobem
jest skuter. Skuterami jeżdżą wszyscy,
dlatego są ich na drogach tysiące…
Włączenie się do ruchu lub przejście na drugą stronę ulicy jest zawsze
wyzwaniem i dostarcza adrenaliny. Pomimo że byłam przygotowana na wypożyczenie
maszyny (kosztuje to grosze, ale trzeba mieć międzynarodowe prawo jazdy) nie
odważyłam się. Nie chciałam zamieniać sobie beztroskich wakacji na stałą obawę
czy nie rozbiję się gdzieś, albo co gorzej, czy nie zrobię komuś w tym drogowym
chaosie krzywdy. Ustaliliśmy, że do miejsc, które mamy w planach bez problemu
dotrzemy zwykłymi rowerami. Tak się świetnie składało, że nawet zaraz za rogiem
naszej ulicy była wypożyczalnia.
Drugiego dnia pobytu po pysznym
śniadaniu serwowanym na tarasie i porannym kontemplowaniu pięknych okoliczności
przyrody, zapakowaliśmy w plecaki trochę wody i z uśmiechem na ustach
ruszyliśmy do wypożyczalni. Hmmm….zamknięta… ale spoko, w środku na stole
pozostawiony laptop, pracujący wiatrak, więc pewnie zaraz ktoś przyjdzie.
Trochę czekaliśmy. Ale po kilkudziesięciu minutach nam się trochę znudziło. Czas
zatem na plan B – ale chwilowo takiego nie mam, więc póki go nie wymyślę
proponuję by iść obejrzeć odległy zaledwie o kilometr Sacred Monkey Forest Sanctuary.
Mandala Suci Wenara Wana czyli popularny
małpi las w Ubud to kompleks 3 świątyń hinduistycznych i rozległy lasu
całkowicie poświęcony i oddany w panowanie makakom. To jedna z najbardziej
rozpoznawalnych atrakcji na całej wyspie, dlatego zawsze można liczyć na
spotkanie mnóstwa zwiedzających. Świątynie są świetnie wkomponowane w las i
pochodzą z XIV wieku. Nie brakuje też starych, pokrytych mchem posągów
poświęconych zwierzętom. Hinduizm pomieszany z lokalnymi balijskimi i
jawajskimi wierzeniami jest wciąż trudny dla mnie do ogarnięcia, ale na widok
dziwacznych wykutych w skale stworów jest mi od razu wesoło.
Siadamy w ramach odpoczynku w
zniszczonym amfiteatrze i patrzymy na zupełnie niewyreżyserowany małpi
spektakl. Scenki z życia codziennego makaków, ich zabawy, walki, kopulacje…
jest nawet jeden ciekawski młodzieniec, który bardzo chce się zaprzyjaźnić z
zawartością mojego plecaka. Wszystko to wygląda bardzo niewinnie i radośnie,
prawda jest jednak taka, że teren lasu zamieszkuje aż 5 grup małp, które
delikatnie mówiąc nie przepadają za sobą, dlatego zdarzają się czasem również brutalne
i krwawe sceny. Samo życie.
Hasłem przewodnim całego
sanktuarium jest jedno z filozoficznych przesłań hinduizmu „Tri Hita Karana”
czyli idea trzech sposobów osiągnięcia duchowego i fizycznego dobrego samopoczucia.
Pobyt tu ma ukazywać człowiekowi jak ważne jest utrzymanie 3 relacji:
międzyludzkiej, człowieka z naturą i człowieka z Bogiem.
Wychodząc z terenu lasu, gdzie
otaczał nas spokój i zieleń doznaję na chwilę zderzenia z rzeczywistością. Znów
głośna ulica, harmider, skutery. Tri Hata Karana gdzieś ulatuje. Inną drogą
wśród niekończących się sklepików i kramów z pamiątkami przemieszczamy się w
kierunku centrum. Tu na pewno znajdziemy rowery!
No i znaleźliśmy, owszem, ale
dopiero po długich poszukiwaniach. Pani z wypożyczalni mówi, że musimy je oddać
najpóźniej o 17.00, a właśnie minęło południe. Trasa, jaką wcześniej
zaplanowałam to około 35 km, więc powinniśmy zdążyć, w końcu jeżdżąc rowerem do
pracy i z powrotem robiłam podobny dystans w 2 godziny.
Początki są trudne, za namową
pani z wypożyczalni jedziemy skrótem, ale potem gubimy się i kluczymy nie
wiedząc gdzie jesteśmy. Znów klnę pod nosem na „intuicyjne” (czytaj:
nieistniejące) oznakowanie indonezyjskich ulic. Aplikacja też odmawia
współpracy i nie aktualizuje offline naszego bieżącego położenia. Tak więc jedziemy
na czuja, w dół ruchliwej ulicy, gdzieś przecież w końcu dojedziemy. Szczęście
sprzyja, trafiamy na właściwą wylotówkę z miasta. Oznaczeń wciąż oczywiście
brak, ale pomagają napotkani ludzie.
Początkowo pędzimy z góry w dół
doliny mijając świątynię Goa Gajah, potem skręcamy z głównej drogi w kierunku
północnym. I tu zaczynał się podjazd pod górę. Myślałam, że tylko przez chwilę.
Że tylko do zakrętu, a dalej będzie już płasko. I co? Pomyliłam się :) Po dwóch takich
podjazdach zatrzymujemy się odpocząć. Sauna trwa w najlepsze, nie pomaga mi
nawet lodowata woda. Nogi się trzęsą, a w głowie strasznie huczy, świat zaczyna
wirować. Zaczynam się zastanawiać czy jest sens jechać dalej. Nie sądziłam, że
jestem aż tak osłabiona, zapewne to efekt 3 tygodni na antybiotykach, które
wciąż przyjmuję. W końcu, po długiej rozmowie w myślach samej ze sobą przyczynę
mojego stanu upatruję jednak w zbyt szybkim tempie jazdy i nieodpowiednim
rozłożeniu sił. Wsiadam na rower i widzę, że Mąż patrzy na mnie z niepewnością…
ale wiem, że dam radę.
Zmieniam styl jazdy, od tego
momentu jadę wolno, ale stałym rytmem, nie szarżuję. Na trasie pojawia się mały
market, uzupełniamy zapas napojów i robimy sobie kolejny odpoczynek wsuwając
pyszne lody i zapijając je jeszcze wodą kokosową i pepsi. Daje to wreszcie
upragniony efekt totalnej regeneracji. Jazda znów zaczyna cieszyć, mimo że za
jednym podjazdem znów kolejny i kolejny. Widoki po drodze powalają: tarasy
ryżowe z tak soczystą zielenią jakiej próżno szukać u nas nawet wiosną,
wzgórza, srebrzysta rzeka wije się w dole, czyste błękitne niebo.
I tak wśród tych pięknych
okoliczności przyrody docieramy do:
cel nr 1: świątynia Gunung Kawi
Gunung Kawi jest kompleksem
świątynnym pochodzącym z X wieku. Do świątyń prowadzi 330 kamiennych schodków. Najbardziej
charakterystyczną częścią kompleksu jest 10 wykutych w skale królewskich
grobów, będących ponad 7-metrowymi monumentami.
Jeśli ktoś widział film
„Baraka” to pewnie od razu
rozpozna na zdjęciach miejsce gdzie nagrano
fragment
z Kecak dance.
Wszystko to znajduje się w
przepięknej dolinie rzeki Pakerisan, świętej dla wyznawców hinduizmu. Cała
dolina jest otoczona tarasami ryżowymi. Największym minusem tego miejsca jest
to, że aby wrócić trzeba pokonać w górę znów te nieszczęsne schody. Sauna
murowana.
Gdy osiągamy wreszcie ich szczyt
i jesteśmy w stanie znów złapać dech patrzę na zegarek. Jest prawie 15.00. Do
zobaczenia mamy jeszcze jedną świątynię, którą wybrałam z premedytacją,
jesteśmy około 1,5 km od niej, tylko tak mało czasu… Ryzykujemy, najwyżej
zostaniemy złodziejami rowerów ;)
Cel nr 2: świątynia Pura Tirta
Empul
Gdy wjeżdżamy na ogromny parking
przed świątynią, próbując zlokalizować najlepsze miejsce do zostawienia rowerów,
jeden z lokalnych rzuca po angielsku: „Rowery! Dobra kondycja! Rower dobre
ćwiczenie”. Kiwam głową mając przed oczami te wszystkie pokonane podjazdy. Oj,
żebyś ty wiedział… ;)
Tirta Empul jest jedną z
najchętniej odwiedzanych świątyń na Bali, a to za sprawą możliwości odbycia
rytualnej kąpieli oczyszczającej w wodach ze świętego źródła. Było to jedyne
odwiedzone przez nas miejsce, gdzie ilość miejscowych wyznawców przekraczała
ilość turystów. Cały kompleks powstał już w X wieku i dedykowany jest Vishnu.
Wyznawcy wchodzą do basenu i po krótkiej modlitwie zanurzają się na chwilę
kolejno pod każdą z fontann.
Same świątynie oczywiście były
zamknięte do zwiedzania dla turystów ze względu na święto, ale i tak co nieco
można było zobaczyć.
Droga powrotna do Ubud to jedno z
najfajniejszych wspomnień przywiezionych z całej podróży. Wyglądało mniej
więcej tak: pędzimy na rowerach w dół doliny, popołudniowe słońce nad nami,
wiatr we włosach, cudowne widoki dookoła. Nie ma zmęczenia, rower sam mknie
praktycznie przez 15 km, używamy tylko co chwilę hamulca, żeby ograniczyć
prędkość. Dla takiej frajdy warto było się pomęczyć!
Żeby skrócić drogę do miasta
wcześniej skręcamy na wschód z głównej drogi. Liczę też po cichu, że ominie nas
stromy podjazd taki jak przy Goa Gajah. Niestety nie... no prawdę mówiąc był
jeszcze bardziej pionowy, ale dzięki temu znacznie krótszy .
Rowery oddaliśmy 15 minut przez
ustalonym czasem :D
Nasza trasa!
Gdy dotarliśmy do naszego
pensjonatu zachodziło słońce. Koniec tego spektaklu podziwiałam już z
perspektywy basenu.
Następny dzień postanawiamy
spędzić na totalnym luzie. Zaczynamy od spaceru do mijanego wczoraj sanktuarium
Goa Gajah. To niedaleko, jakieś 2,5 km. Wśród Balijczyków spacery, szczególnie
drogami wyjazdowymi, nie są popularne, dlatego kilkukrotnie spotykałam się ze
zdziwioną miną tubylców. Czasem było to też coś na kształt współczucia, pewnie
myśleli, że skutery nam się zepsuły ;) No ale ja lubię chodzić… :) To nad czym jeszcze
rozważałam w trakcie przechadzki, to fakt, że nikt nachalnie nas nie zaczepiał,
nic od nas nie chciał, żadnego „taxi my friend”. Bardzo mi się to podobało, choć
dla równowagi dał nam się we znaki inny irytujący azjatycki zwyczaj. Klaksony.
Wszyscy trąbią na każdy wyprzedzany przez siebie obiekt. Nawet na pieszego. No
ja rozumiem, że to dla bezpieczeństwa, ale chciałabym zobaczyć kiedyś
statystykę potwierdzającą, że to działa. Zadziwiające było to, że idąc pod prąd,
czyli zgodnie z obowiązującymi u nas przepisami byliśmy obtrąbieni dużo
bardziej niż gdy szliśmy zgodnie z ruchem pojazdów. Jeśli ktoś jest w stanie
wytłumaczyć mi tę zasadę to będę wdzięczna.
cel nr 3: świątynia Goa Gajah
Świątynia Goa Gajah zwana
Jaskinią Słonia niestety z tym pięknym zwierzęciem nie ma nic wspólnego. Nazwa
wywodzi się prawdopodobnie od płynącej w dolinie rzeki. To co robi duże
wrażenie to wejście do świątyni: wyrzeźbiona w skale morda demona, którego usta
tworzą przejście do wnętrza. W środku nie spodziewajcie się niczego ciekawego,
tylko małe ołtarzyki pogrążone w ciemnościach i straszny zaduch. Uciekałam
stamtąd od razu nie mając po prostu czym oddychać.
Ciekawe są też dwa baseny:
zasypane i zapomniane przez wieki, odkryte dopiero w 1950 roku. To co jednak
dla mnie było najciekawsze, zostało ukryte w lesie… wystarczy zejść w dół
ścieżką żeby znaleźć się na chwilę w tropikalnej, dzikiej dżungli. Rzeka tworzy
tu mały wodospad, gigantyczne drzewa ukazują plątaninę potężnych korzeni,
roślinność swoimi kolorami i rozmiarami powala. Gdzieś w połowie drogi jest
staw z kwitnącymi kwiatami lotosu. Aż się nie chce wracać. Do tego tuż przy
schodach prowadzących do stawu miłe panie sprzedają schłodzone młode zielone
kokosy. Znowu raj!
Ciekawostką jest całkowity zakaz
wstępu na teren świątyni dla kobiet w trakcie menstruacji. Pocieszające, że
nikt nie wpadł na pomysł by to weryfikować :)
Droga w obie strony upływa nam na
obserwowaniu codzienności Balijczyków, pracy na polach ryżowych, w warsztatach,
przy produkcji posągów i drewnianych figur. Tuż przed świątynią jest też
świetny punkt widokowy na dolinę rzeki wraz z restauracją, gdzie można z
osłoniętego tarasu delektować się kawą i widokami.
Wczesne popołudnie z racji
wyjątkowo wysokich tego dnia temperatur tym razem postanawiamy przeczekać w
naszym homestay’u. Ja w basenie, Mąż na drzemce. Jesteśmy jedynymi gośćmi, więc
wszystkie możliwe udogodnienia mamy na wyłączność. Dopiero gdy słońce nieco
opada robimy sobie wycieczkę do centrum.
Chodniki na Bali.
Jak już napisane
zostało wcześniej Balijczycy od chodzenia wolą jazdę na skuterze. Nieważne czy
odległość wynosi 15 metrów czy więcej. Jadą i już. Chodnik na ulicach Ubud nie
jest więc tym czym nam się być wydaje. Prawda jest taka, że wzdłuż ulicy, po
obu jej stronach, płyną sobie ścieki, czasem głębiej czasem tuż pod
powierzchnią ziemi. Ściek taki przykryty jest płytami ułożonymi jedna przy
drugiej, często nawet nie połączonymi ze sobą w żaden sposób (zapewne chodzi
o możliwość zrobienia szybkiej rewizji
kanału ;)) Płyty oczywiście mają też funkcję kładek pomiędzy domem lub
sklepikiem a ulicą, czasem nawet to właściciele układają eleganckie płytki. Do
spacerowania jednak wykorzystują je jedynie turyści. I miejscowi to wiedzą…. Specjalnie
dla bezpieczeństwa gości powstał więc w
niektórych miejscach system inteligentnego ostrzegania przed zagrożeniem.
Niestety nie wszędzie. Czasem po prostu płyty brak, tam gdzie mieszkańcom nie
jest ona potrzebna. Dlatego spacerując po zmroku należy posiadać latarkę,
szczególnie poza centrum i mieć świadomość, że niektóre płyty (czasem zamiast
nich są tylko metalowe kratki) są bardzo niestabilnie ułożone.
Przedzieramy się najpierw przez
targowiska z pamiątkami z żalem stwierdzając, że raczej nic godnego uwagi tu
nie znajdziemy, bo dominuje chiński badziew. Ulice są zatłoczone, pomimo tego,
że jest po sezonie. Zwiedzamy okolice Pura Tuman Saraswati: sama świątynia jest
zamknięta, ale wrota do niej i baseny wypełnione kwitnącymi lotosami i tak
robią duże wrażenie.
Po wyjściu zaczepia nas mężczyzna sprzedający bilety na
pokazy tradycyjnego tańca Legong i Kecak. Tacy spotykani w centrum dystrybutorzy
nie są oszustami i śmiało można od nich kupować. Cena jest dokładnie taka jak w
miejscu gdzie pokaz się odbywa. My wybieramy Kecak, zwany małpim tańcem, który
jest bardziej żywiołowy i spektakularny. Do tej pory widzieliśmy go jedynie w
filmie „Baraka”. Szczerze mówiąc, nie miałam zbyt wielkich
oczekiwań co do występu organizowanego dla turystów, ale ciekawość zwyciężyła.
Do pokazu mamy 2 godziny, spędzamy je oglądając detale pałacu i rozkoszując się
przepyszną indonezyjską kuchnią w warungu Makan Bu Rus.
Jedzenie na Bali
Choć podstawą większości potraw
na wyspie jest ryż, to tutejsza kuchnia wyróżnia się mocno za sprawą ciekawego
zestawiania przypraw i bogactwa warzyw. Nie opowiem jak smakuje lokalny kurczak
czy krewetki, bo nie jem mięsa, ale
tradycyjne nasi goreng czyli dobrze doprawiony smażony ryż z warzywami i
jajkiem jest pyszny. Jak ktoś ma dość ryżu (kiedyś to każdego czeka) to ze
smakiem zje smażone noodle z warzywami i sadzonym jajkiem - mie goreng, lub
tysiąc innych wariacji polegających na dodawaniu do tego różnych dodatków.
Jedno jest pewne – każdy znajdzie coś dla siebie. To co mnie zachwyca w Azji to
ogromny wybór owoców, tu na Bali miłośnicy mango, melonów, dragon fruit’a, czy
jackfruit’a też nie będą zawiedzeni.
Refleksje po obejrzeniu Kecak w
wersji turystycznej
Nie było tak źle jak myślałam.
Dobrze przemyślany spektakl, podczas którego odgrywany jest fragment z zawiłego
hinduskiego etosu Ramajana. Odtwórcy przebrani za bóstwa, herosów i demony pantomimą
i tańcem przekazują historię, a Kecak jest jej uzupełnieniem. Ilość mężczyzn
biorąca udział w tańcu mogłaby być większa, ale i tak robi wrażenie. Całość
odbywa się po zmroku na dziedzińcu świątyni przy płonących pochodniach, więc
jest klimatycznie. Na koniec jest jeszcze Fire Dance, czyli pokaz chodzenia po
rozżarzonych węglach. Trudno uwierzyć, że dzieje się to w głębokim transie. Ogólnie
jednak absolutnie nie żałuję, fajnie spędzona ponad godzina czasu. Następnym
razem obejrzę jednak Legong albo Barong dance… dla porównania ;)
Wracając do naszej kwatery, mimo
późnej pory, wstępujemy jeszcze do dobrze zatowarowanego marketu, by zaopatrzyć
się w różne pyszności na ostatni dzień pobytu. Sklep jest dedykowany turystom
zagranicznym, dlatego posiada rozbudowany dział z pamiątkami, szczególnie
kulinarnymi. Ogromny wybór balijskich orzechów, kawy (w tym luwak oczywiście),
słodyczy na czele z Tim-Tam’ami, przypraw i wszystkim czego tylko dusza zapragnie.
Ból serca backpackera muszącego zmieścić się w 7 kilogramów podręcznego bagażu jest
w takich miejscach, proszę mi wierzyć, rozdzierający. Pozostaje więc zrobić
zakupy i najeść się na miejscu. Nigdy wcześniej ani później nie jadłam na
przykład tak niewiarygodnie dobrego naturalnego jogurtu kokosowego jak tu…
Największe rozczarowanie
Ten akapit jest dla wszystkich
wielbicieli australijskich kultowych Tim-Tamów.
Śmiało mogę powiedzieć, że moje
łasuchowe życie dzieli się na 2 okresy: przed spróbowaniem Tim-Tamów i po. Te
niepozorne ciasteczka bardzo wysoko podniosły poprzeczkę wszystkim słodyczom i
do tej pory nie zostały zdetronizowane. Jadąc do Azji cieszyłam się jak dziecko
na kolejne degustacje, bo ten rejon z racji odległości po prostu musi być w nie
zaopatrzony! Pierwszy raz gdy oczy mi się roześmiały był w Singapurze – są!
Kupiłam, zjadłam nie wszystkie… coś było nie tak. Może to ta ciemna czekolada,
myślałam… trzeba było kupić wersję classic. Gdy w Ubud w opisanym wyżej sklepie
zobaczyłam półkę uginającą się pod chyba ośmioma rodzajami Tim-Tamów byłam jak
w transie. Kupiliśmy na pierwszy wieczór dwa smaki, których nie było nawet w
Australii. Dziwiło mnie tylko, że sprzedawane jest to jako made in Indonesia,
chluba i duma narodowa. Do tego bardzo niska cena… Po otworzeniu paczki
wszystko się wyjaśniło. Opakowanie duże, w środku zaś kilka malutkich
ciasteczek w złuszczającej się czekoladzie, do tego twardych i kiepskich w
smaku… totalna porażka. Okazuje się, że australijski Arnott założył w Indonezji
fabrykę, która produkuje ciastka wyłącznie na obszar wybranych krajów Azji. Nie
ma więc możliwości by kupić tam oryginalne produkty. Cóż, widocznie azjaci według
Australijczyków mają mniej wyrafinowane podniebienia i im ta różnica jakości
nie przeszkadza. Moja miłość w każdym razie pozostała, a najbliższe oryginalne
Tim-Tamy wciąż znaleźć można w Izraelu lub w sklepie internetowym.
Ostatni dzień na Bali… jakoś tak
żal wyjeżdżać.
Pobudkę tego ranka mieliśmy
wyjątkowo wcześnie. O 6.00 rano coś gwałtownie zaczęło mną potrząsać. Gdy
oprzytomniałam, uświadomiłam sobie że trzęsie się całe łóżko. Co jest grane?
Trwało tylko chwilę. „Poczułeś to” – pytam Męża. Potem czytam w internecie, że było
trzęsienie ziemi… na szczęście o sile tylko 4,9. Nie powtórzyło się, więc
spaliśmy dalej. Przedpołudnie spędzamy rozkoszując się jedzeniem i widokami okolicy,
potem wsiadamy do busa i żegnamy uroczy Ubud.
W Kucie pod T-Gallerią bierzemy
taksówkę Blue Bird i za cenę około 5 dolców docieramy na lotnisko. Nie byłabym
sobą gdybym będąc w Indonezji nie zamoczyła się w morzu. Nie da się? A właśnie,
że się da. Morze jest zaraz za bramą lotniska :)
Podsumowanie:
Bali pomimo różnych opinii jest
warte zobaczenia. Ci, którym się nie podobało prawdopodobnie nie wychylili nosa
poza Kutę albo Sanur. Nadmorskie kurorty dedykowane są jak wszędzie na świecie
dla turystów, którzy chcą dobrze zjeść, poimprezować (lub zwyczajnie tylko się nachlać
– tu przodują Australijczycy) i popływać na desce. Jeśli ktoś w takim miejscu
chce poczuć klimat zatopionego w hinduizmie Bali to niestety rozczarowanie
murowane. Wystarczy jednak ruszyć trochę w głąb wyspy, by wszystko się
zmieniło. Tu czas płynie wolniej, nie dotarła jeszcze całkowita komercja,
koncerny nie opanowały wszystkich dziedzin życia. Podczas gdy u nas krajobraz
miasteczek wypełniają Biedronki, Lidle i apteki, tam są przydomowe świątynie, kramy
z jedzeniem, salony masażu i warsztaty.
Jak myślę o Bali to mam od razu w
uszach dźwięk gamelanów, a przed oczami przystrojony posąg demona z
wytrzeszczonymi oczami. I wiem, że wrócę, by odkryć jeszcze więcej. Dawno nie
byłam tak zauroczona żadnym miejscem, i przyznam, że bardzo mi tego brakowało.
Sprawy praktyczne:
Transport
Najtańszą opcją jest lokalne bemo
– małe ciężarówki albo dostawczaki jak kto woli z odkrytą plandeką przystosowane
do przewozu 10 osób. Jeżdżą jak chcą i kiedy chcą, nie obowiązuje żaden
rozkład, więc niewtajemniczonym raczej ciężko je łapać. Widywałam je
niezmiernie rzadko. Są za to bardzo tanie.
Skuter – jak już pisałam, jest
podstawowym środkiem lokomocji. Wypożyczyć można bez problemów, czasem nawet
bez okazywania dokumentów, gorzej jeśli trafi kontrola drogowa. Policja lubi
łapać turystów licząc na to, że albo nie mają międzynarodowego prawa jazdy uprawniającego
w Indonezji do jazdy skuterem, albo że przekonają ich o popełnionym właśnie
wykroczeniu (na przykład złe wyprzedzanie, za wolna lub szybka jazda). Mandaty
są wysokie. Powszechną praktyką lokalnych cwaniaków jest też podobno celowe
zajeżdżanie drogi, aby turysta spowodował stłuczkę w nadziei na pieniądze w
ramach odszkodowania. Benzynę do skutera można nabyć albo na stacjach
benzynowych, albo wzdłuż dróg na stoiskach. Najczęściej sprzedawana jest w
półlitrówkach po wódce, kosztuje grosze. Parkowanie skutera praktycznie
wszędzie jest płatne.
Rower – wypożyczenie kosztuje
około 8 zł za cały dzień. Znalezienie wypożyczalni okazało się o wiele
trudniejsze niż sądziłam, dlatego najlepiej zapytać lokalnych. Wraz ze sprzętem
otrzymuje się zapięcie do roweru. Zaparkować można wszędzie za darmo.
Busy – jest kilka firm
przewożących kursujących pomiędzy większymi miasteczkami, ceny zbliżone. My
korzystaliśmy z japońskiej KuraKura bus. Jedynym jej minusem jest dość
ograniczona ilość dziennych połączeń, szczególnie z Ubud.
Taksówki – trzeba uważać, bo jest
wielu naciągaczy. Bezpieczne są oznakowane taxi Blue Bird, ale wydaje mi się,
że sporo cwaniaków podszywa się pod nich szczególnie na lotnisku. Gdy ktoś z
daleka macha nachalnie identyfikatorem Blue Bird to lepiej się upewnić, czy
samochód do którego nas zaprowadzi jest faktycznie firmową i oznaczoną taksówką.
Obowiązuje ruch lewostronny.
Świątynie
Wejście do świątyń jest zazwyczaj
płatne. Koszt około 3 – 10 zł. Aby wejść do świątyni hinduistycznej należy być
odpowiednio ubranym. Problem rozwiązuje sarong, który wypożyczany jest na
miejscu bez dodatkowych opłat. Jeśli na parkingu przed świątynią, albo
przy kramach z ubraniami ktokolwiek będzie próbował wcisnąć wam, że trzeba
kupić sarong to jest to bzdura i zwykła próba naciągania. Czasem w
„wypożyczalniach” zlokalizowanych zazwyczaj przy samym wejściu stoi słój na „co
łaska”, ale nigdy nikt nie zażąda zapłaty. Kolejny mało wdzięczny temat to
pseudo-przewodnicy. Spotkacie ich przed każdą świątynią, mają nawet pseudo-identyfikatory,
którymi wymachują zapewniając, że bez
nich zwiedzać nie można. Unikać jak ognia.
Jedzenie
W miasteczkach funkcjonują małe i
średnie markety, całkiem dobrze zaopatrzone. Produkty pierwszej potrzeby i
owoce można też dostać wszędzie na przydomowych stoiskach, choć drożej niż w
sklepie. Restauracje z kuchnią indonezyjską, chińską, tajską itd. nazywane są
warung. Są czyste, bardzo tanie i jedzenie jest przednie. Wodę piliśmy tylko
butelkowaną.
Spanie
Do wyboru do koloru, baza
noclegowa na Bali jest oszałamiająca. Od hosteli za grosze po 5-gwiazdkowe
kurorty. Ceny świetne, szczególnie po sezonie.
Zdrowie
Nie mieliśmy żadnych problemów,
więc nie wiem jak działa lokalna służba zdrowia. Na wolności łazi wiele
robaków, węży, itp. ale zachowując się racjonalnie i nie włażąc gdzie nie
trzeba raczej nic nie grozi. Komary są, ale Bali jest wolne od malarii. Inaczej
sprawa ma się niestety z dengą. Profilaktyka więc jak najbardziej zalecana. My
na wieczorne wypady stosowaliśmy Mugga 50% DEET w formie kulki na ciało i
spray’u na ubranie. I tak mimo to ugryzienia się zdarzały. Przy temperaturze
powyżej 30 stopni ciało i tak wciąż się poci, repelent więc spływa i żeby
skutecznie się chronić, trzeba by co chwilę go wcierać, a to bez sensu, bo jego
skład podrażnia skórę. Przed wyjazdem nie szczepiliśmy się na nic.